Wieniawski poleca
Radość życia-spotkanie z Maximem Vengerovem

Jest takie zdjęcie w książce „Pedagogiczeskij etiud”, wydanej przez mamę wirtuoza skrzypiec Łarisę Vengerovą , na którym ona, uradowana mama demonstruje przed aparatem fotograficznym swojego małego synka. Synek wielkimi, czarnymi oczyma radośnie patrzy w obiektyw, lekko w uśmiechu zaciskając także usta. Ma się wrażenie, że dokądś chcę się wyrwać, ulecieć. Czuje się w nim nieprzeciętną zupełnie witalność życia, zaskakującą, gdy patrzy się w końcu na jeszcze bobasa, gdy czyta się podpis „Maksimoczku sjem miesjaczew”…
Kiedy przed dwoma laty obserwowałam Maxima Vengerova, gdy w poznańskim magistracie podpisywał umowę dotyczącą jego przewodniczenia w XIV Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego oraz de facto – współorganizowania tego Konkursu (odbył przecież długą turę po wielu krajach świata, osobiście przesłuchując młodych skrzypków w konkursowych preselekcjach), już wtedy ujęła mnie jego otwartość, nieustający uśmiech i dynamika jego działań. Tak prezentuje się człowiek wyposażony w rodzinne „ochronne” uczucia, człowiek spełniony. Bardzo rzadko, zwłaszcza na naszym gruncie, spotyka się ludzi tryskających naturalną radością życia.
Kiedy teraz przez dwa tygodnie pracował w naprawdę ogromnym natężeniu. Codziennie przez I i II etap Konkursu przesłuchania od 10: do 14:00 i od 16:00 do 20:00. W przerwie liczne spotkania, m.in. Szkoła Muzyczna, otwarcie wystawy „Wieniawski w Poznaniu” w Bibliotece Raczyńskich, spotkanie w Ratuszu i odsłanianie tablicy H.i J. Wieniawskich na ścianie Bazaru, po czym spotkanie w Sali Balowej Bazaru, uroczyste obiady, kolacje… No i jeszcze niezliczone ilości codziennych wywiadów. A on cały czas naturalnie uśmiechnięty, ogólnie życzliwy. Nawet, gdy dochodziło do takich , czy innych przemówień, jak – opisywana wcześniej interwencja wobec autorsko-kreacyjnego grania jednej z towarzyszących skrzypkom pianistek.
Czekałam na swoją kolejkę, na umówioną przez dyrektora Konkursu Andrzeja Wituskiego moją z Maximem Vengerovem rozmowę. Wcześniej Andrzej Wituski zaznaczył mi: – Ale nie więcej niż cztery pytania, złożone na piśmie… Zapytałam w jakim języku i tu nastąpiła lekka konsternacja, bowiem kiedy dyrektor Wituski przedstawił nas sobie, mówił po niemiecku, natomiast ja powitałam Vengrowa po hebrajsku… Machnął rękę. Przyjęłam ten gest za przyzwolenie na dowolność w kwestii rozmowy. Dni jednak mijały, a ciągle coś stawało na przeszkodzie temu spotkaniu. Wreszcie w przerwie ostatniego dnia popołudniowych przesłuchań IV etapu dostałam sygnał, że mogę wejść do niedostępnego nikomu pokoju jurorów. Wiedziałam już, że nie będę rozmawiała z Vengerovem o muzyce. Tym tematem wypełnione były wszystkie media. Mnie tak naprawdę drążył inny temat. Pisałam o pięknym geście Maxima Vengerova, o osobistych jego rozmowach z każdym skrzypkiem, który nie przechodził do następnego etapu, nie docierał do finału Konkursu. Ciekawa byłam motywu tych rozmów i tego, co im mówił. O to więc, po rosyjsku zapytałam:
– Wiesz, ja już ich wszystkich wcześniej poznałem. Przesłuchiwałem ich na preselekcjach. Otworzyłem przed nimi jakąś szansę. To w większości bardzo młodzi ludzie, utalentowani, wrażliwi. Dla nich to duży ból, zwłaszcza, gdy odchodzą już po pierwszym etapie. Trzeba dać im wiarę w siebie, zmobilizować. Trzeba otwarcie powiedzieć, co zaważyło na takim werdykcie. Dać im jakieś wskazówki. Żeby nie czuli się odtrąceni, osamotnieni, uświadomić, że mają przed sobą jeszcze wiele szans w tym pięknym wyrażaniu siebie poprzez muzykę.
Konkurs imienia Wieniawskiego, to bardzo trudny Konkurs, wymagający, forsowny. Trzeba być możliwie najobiektywniejszym, uczciwym w ocenie każdego z nich. Z takim poczuciem muszą stąd wyjechać.
– A gdy wspomina Pan swoje udziały w konkursach, czuł Pan bywało rozżalenie, ból?…
– Ja przede wszystkim byłem sam. Miałem 10 lat, gdy przyjechałem do Lublina, do Polski.
Jak już to nie raz mówiłem, do Polski, która wydawała mi się, chłopcu z Nowosybirska, na końcu świata… Teraz jest tu ze mną i mama, i tata. Ci młodzi skrzypkowie też mają tu na ogół swoich bliskich. Ja byłem sam. Musiałem być silny, dojrzały. Może dlatego teraz tak dobrze ich rozumiem, utożsamiam się wręcz z nimi.
– Wszyscy rozmawiają z Panem o muzyce, mnie intryguje co poza muzyką jest dla Pana ważne. Kiedy zapytam więc o książki, o kino, o teatr, o sztukę…
– … o sport możesz też zapytać – wtrąca Vengrov. – Wszystko jest ważne. Gdy tylko mam czas czytam. Interesuje mnie malarstwo. Może będzie jakaś chwila, żeby to rozszerzyć. Bo wszystko, co poznajemy, w czym uczestniczymy buduje naszą osobowość. Muzyka nie bierze się znikąd. Kompozytor wypełnia ją treścią. Żeby ją zinterpretować, muszę mieć szeroką wiedzę, nie tylko muzyczną. Podobnie gdy prowadzę lekcje, gdy czynię uwagi. Czasami trzeba powiedzieć – zagraj to jakbyś odbijała piłkę… pam!, albo jakbyś medytowała, albo – patrzysz na poruszający cię obraz, opowiedz o nim.
– Te odpowiedzi skłaniają mnie do zadania filozoficznego wręcz pytania – co w samy życiu jest najważniejsze?
– Radość życia. Umiejętność cieszenia się tym, co nam daje, w co nas wyposaża. Mamy je tylko raz i tylko jedno. Tak, uśmiech w życiu jest najważniejszy. Trzeba się do życia uśmiechać.

Andrzej Wituski szybko robi nam zdjęcie, trochę za szybko, zdjęcie jest poruszone, ale też wybrzmiały wszystkie gongi i trzeba spiesznie wracać do Auli, na dalsze, do nocy przesłuchania.
Następnego dnia zagaduję mamę o lektury Maxima Vengerova. Nieprawdopodobnie się ożywia.
– O, od małego lubił słuchać, gdy mu czytałam. Bardzo szybko nauczył się też sam czytać. Miał pięć lat. I bardzo szybko sięgał po poważne książki. Całą wielką literaturę rosyjską przerobił. Puszkina, Lermontowa, Dostojewskiego, Turgieniewa, Tołstoja i innych.
Teraz interesuje go religioznawstwo. Także psychologia. Poddaje się medytacjom. Chce zgłębiać człowieka, to co poza nim, cały ten – powiem górnolotnie – wszechświat…
– Mówił mi o zainteresowaniu malarstwem.
– Tak, to prawda. Też od małego woziłam go po wszystkich znakomitych muzeach. Pierwszym, które poznał jeszcze jako właśnie pięcioletni chłopczyk było muzeum w Petersburgu. Słynny Ermitaż. Potem pojechałam z nim na kilka dni do Paryża. Wszystkie spędziliśmy i w Luwrze, i w Muzeum Impresjonistów, i w wielu, wielu innych. Tak jest do dzisiaj, w każdej podróży. Gdy jest na to czas – idziemy do muzeum. Zwłaszcza, że jego przyszła żona (pobierają się w listopadzie), Olga jest historykiem sztuki, po studiach w Petersburgu. Pisze doktorat. Równocześnie pracuje w firmie swojego ojca, który przygotowuje dla muzeów słuchawkowe przewodniki. Olga pisze teksty, tłumaczy je, na angielski i na francuski. To bardzo mądra, mimo swoich 26 lat osoba. Z jaką radością na nich patrzę jak razem siedzą, cichutko rozmawiają. On opowiada jej o muzyce, ona o sztuce. Tak bardzo życzę im, żeby byli szczęśliwi, żeby zawsze byli dla siebie przyjaciółmi. W grudniu przyjdzie na świat ich dziecko. Ich życie nabierze innego wymiaru. Życzę im, żeby mieli dobre życie.
– Pani Łariso, z całego serca też im tego życzę. Proszę przekazać im te życzenia.

Grażyna Banaszkiewicz
(zdjęcia autorki)


Autor: naturalnie