Ale wracając do ustawy: otóż minister nauki i szkolnictwa wyższego – nazwisko pominę – wymyśliła sobie razem ze swoimi urzędnikami, a rząd to rutynowo „klepnął”, że wystarczy tylko obniżyć poziom kształcenia, aby polska nauka odbiła się od przysłowiowego dna. I tak, według przygotowywanych ustaw i intencji wspomnianego wyżej ministra, już nie trzeba będzie być profesorem doktorem habilitowanym- tak zwanym belwederskim – aby zostać rektorem wyższej uczelni. Wystarczy, aby kandydat na rektora legitymował się tytułem byle jakiego doktora habilitowanego. Ale to jeszcze nie wszystko: bo jeśli nie będzie pod ręką doktora habilitowanego, to zamiast tegoż wystarczy dwóch zwykłych doktorów, a jeśli nie będzie też zwykłych doktorów, to za każdego brakującego doktora będzie można „podstawić” dwóch magistrów. Jak tak dalej pójdzie, to może za jakiś czas dowiemy się, że aby mieć uprawnienia do prowadzenia studiów wyższych wystarczy mieć dyplom zawodowy hydraulika…
Wtedy na pewno zamiast ponad trzystu prywatnych „uniwersytetów” sp. z o.o., powstanie ich w Polsce tysiąc dwieście, polska nauka rozkwitnie, co roku będziemy dostawać naukowego Nobla, i w każdej gminie będzie wyższa szkoła, na przykład gotowania na gazie profesora magistra Piecyka, albo inna „Akademia Paznokci” – jest już jedna taka, będziecie się Państwo dziwić, w Trójmieście(!)…
Ciekawostką jest natomiast to, że w przywołanych ustawach nie wspomina się szerzej o finansowaniu naukowców, tych z prawdziwego zdarzenia, którzy aby prowadzić badania, aby edukować studentów i być do ich dyspozycji nie tylko raz w tygodniu po jednej godzinie dyżuru, muszą mieć komfort egzystencji materialnej, a nie rozmieniać się „na drobne” angażując się w kilku uczelniach na raz, „gubiąc” po drodze najlepsze twórczo lata, w pogoni za dodatkowym zarobkiem, bo rodzina, bo dzieci, bo książki, bo wnuki, bo warto byłoby zmienić mieszkanie na większe…
Dziwne? Nie, skoro adiunkt w uczelni zarabia około 3 tysięcy złotych miesięcznie brutto, doktorant 1,5 tysiąca, a profesor, jak dobrze pójdzie, może „dociągnie” do pięciu tysięcy złotych miesięcznie wtedy, kiedy byle ćwierćinteligent, bez żadnych kwalifikacji, poseł z listy jakiejś dziwnej partii politycznej, dostaje co miesiąc ponad dziesięć tysięcy złotych plus wszystkie inne bonusy, z forsą na biuro i personel biura włącznie…
Minister nauki i szkolnictwa wyższego – nazwisko ponownie pominę – wielokrotnie dawała do zrozumienia, że wyższe uczelnie powinny zarabiać na nauce, „sprzedawać” naukę, najpierw studentom – studia przyszłościowo mają być przecież dla studentów płatne, dalej wyniki badań i patenty oferować przemysłowi w kraju i zagranicą, oraz zabiegać o granty. Te „pobożne życzenia” mają się tak do rzeczywistości, jak muzyka Chopina do disco-polo, bo po pierwsze – gdzie są te produkty nauki do sprzedania? Po drugie – gdzie jest potencjalny kupiec, skoro masowo obecne w Polsce zagraniczne koncerny mają poza granicami Polski własne laboratoria i instytuty badawcze? Po trzecie – kto, kiedy i za jakie pieniądze będzie promować polską naukę i polskich naukowców, aby zainteresować tym potencjałem świat i po czwarte – kiedy w Polsce odrodzi się prawdziwa elita naukowców zdolnych zadziwić ludzkość światową osiągnięciami, takich nuakowców jak Tadeusz Kotarbiński, Kazimierz Michałowski, Adam Bochenek, Eugeniusz Geblewicz, Adam Krokiewicz, Kazimierz Kumaniecki, Ludwik Hirszfeld, Kazimierz Vetulani, Adam Geysztor i cała plejada znakomitości intelektu i wiedzy…
Żadna róża nie wyrośnie i nie zakwitnie na piasku Sahary, żaden geniusz nie ujawni się we współczesnej cywilizacji za 3 tysiące złotych brutto miesięcznie i żadne dzieło twórcze godne naukowego Nobla nie powstanie w dwóch pokojach z kuchnią zlokalizowanych w blokowisku. Żadna nowatorska idea nie zrodzi się też w uczelniach prowadzonych – jak chce minister nauki i szkolnictwa wyższego – przez dwóch magistrów za każdego brakującego na funkcję kierownika uczelni doktora. Żaden błyskotliwy, zadziwiający świat wynalazek nie powstanie współcześnie w garażu ciotki. Teraz jest czas nowoczesnych laboratoriów, wyspecjalizowanych pracowni, najnowszej technologii i wielkich nakładów finansowych na naukę, naukowców i ich „oprzyrządowanie”. Teraz rozpoczęła się epoka wiedzy…
A w polskim ministerstwie nauki i szkolnictwa wyższego nadal, tak sądzę, pokutuje epoka lampy naftowej Ignacego Łukasiewicza (rok 1853), w polskim Sejmie „odprawia się” drugie czytanie szkodliwej dla państwa i przyszłości narodu ustawy, rząd „szasta” pieniędzmi na prawo i lewo, ale profesor doktor habilitowany z dużym dorobkiem naukowym biega od jednej do drugiej uczelni za zarobkiem, aby utrzymać się na jakim takim poziomie – jeśli ma jeszcze jakieś aspiracje, albo chudnie na stołówce akademickiej – jeśli stracił już wenę, natomiast studenci kserują masowo podręcznik akademickie, bo nie stać ich na tworzenie własnej, domowej biblioteki naukowej na potrzeby teraźniejszości i przyszłość własną, później swoich dzieci…
I to jest wszystko w sprawie nauki polskiej, której tylko dwa uniwersytety – Warszawski i Jagielloński – w prestiżowym rankingu szanghajskim znalazły się na szczęście jeszcze w czwartej setce: na 700 możliwych punktów w rankingu Uniwersytet Warszawski zdobył ich zaledwie 75, a Uniwersytet Jagielloński jeszcze mniej bo 71. Sapienti sat!…
To, jak to było? Jak nie ma silnego konia, to weźmie się dwa osły!…
Jerzy A. Gołębiewski
Źródło: www.europartner.com
Autor: naturalnie