Społeczeństwo
Wyprawa (nie) misyjna

 

Ani prezydent, ani architekt feralnego orędzia nie spodziewali się chyba, że wywoła ono aż takie efekty. Słuchając tego wystąpienia miałem wrażenie, że oglądam brazylijską telenowelę, a nie wystąpienie głowy państwa. No bo jak nazwać inaczej monolog ilustrowany różnymi filmowymi klipami i muzyką z telewizyjnego serialu „Polskie drogi”? Nie ulega wątpliwości, że prezydent miał prawo podzielić się swoimi obawami na temat traktatu lizbońskiego. Jednak wykorzystywanie do tego celu wizerunku innych osób bez ich zgody, bez względu na to kim są i czym się w życiu zajmują, uważam za krzywdzące.

Brendan Fayem i Tom Moulton słusznie mogli czuć się urażeni. Nikt ich przecież o zgodę nie pytał. Prawdą jest jednak, że oni sami z własnego ślubu zrobili w Ameryce medialny show. Prawdą jest również, że w życiu prywatnym ludzie ci są szlachetni i wielkoduszni. Jeden pracuje w hospicjum, drugi opiekuje się bezdomnymi w jednym ze schronisk. W swoim środowisku uchodzą za filantropów. Panowie ci przyjechali jednak do Polski zaproszeni przez redakcję TVN. Pochodzili nieco po sejmie, spotkali się z takimi czy innymi politykami, marząc o spotkaniu z prezydentem, udzielili kilku ekskluzywnych wywiadów i powrócili do domu.

Zastanawiające są jednak komentarze wielu znanych Polaków dotyczące tej wizyty. Warto zwrócić uwagę na jeden, który w moim przekonaniu wyraża pewien obraz myślenia niektórych naszych rodaków. Otóż Manuela Gretkowska porównała tych dwóch panów do świętych Cyryla i Metodego, którzy przyjechali do naszego kraju szerzyć cywilizację. Już samo porównanie jest obraźliwe z kilku względów. Po pierwsze obraża samych świętych, którzy jak mniemam nie podpisaliby się pod postulatami tych panów. Przypomnijmy, że św. Cyryl i Metody rzeczywiście przynieśli kulturę, jednak była ona silnie osadzona w chrześcijaństwie, oparta na wynikających z tej religii wartościach. Jedną z tych wartości jest rodzina, rozumiana jednoznacznie jako związek mężczyzny i kobiety. Opinie pani Gretkowskiej obrażają również nas – Polaków. Sugerują bowiem, że jesteśmy jakimś cywilizacyjnym – przepraszam za wyrażenie – zadupiem, które szybko należy ucywilizować. Przecież to bzdura. Wspólnie z innymi krajami słowiańskimi budujemy cywilizację Europejską od ponad tysiąca lat. Jako Polak mam również prawo wyrazić swój głęboki sprzeciw przeciw temu, aby cywilizowali mnie panowie dla których rodzina jest czymś innym niż związkiem mężczyzny i kobiety. To tak, jakby ktoś mi próbował wmówić, że pomiędzy jamnikiem a sznaucerem nie ma żadnej różnicy. Oba zwierzątka to oczywiście psy, ale nie trzeba być kynologiem, aby widzieć oczywistą różnicę. Słowo, które w świecie robi wielką karierę jest homofobia. Zapewne przez część osób jestem o nią posądzany. Niestety mamy bałagan w semantyce czyli w dziedzinie pojęciowej. Słowo to nie pochodzi – jak chcieliby tego przedstawiciele seksualnych mniejszości – od dwóch słów: homoseksualizmu i fobii. Jest połączeniem słów homo – człowiek i fobia – strach. Homofobia jest zatem w klasycznym pojęciu strachem przed człowiekiem w ogóle. Oświadczam zatem uroczyście: nie boję się ludzi. Nie boję się nawet gejów i lesbijek. W tych sprawach jestem seksualnie poukładany. Boję się jednak ich poglądów, ponieważ godzą one w podstawy naszej kultury – kultury, która dziś została przysypana kurzem politycznej poprawności i błędnie rozumianej tolerancji. Promocja różnych form homoseksualizmu, ubieranie ich w garnitur dawno już zdefiniowanych wartości religijnych czy kulturowych, wprowadza nie tylko chaos pojęciowy, ale również etyczny. Godzi bowiem w porządek naturalny – niezależny od wyznawanej religii czy kultury, pierwotny, wspólny wszystkim ludziom -głęboko zatem humanistyczny. Już starożytni podkreślali, że tym czego człowiek powinien się wystrzegać, zarówno w życiu osobistym jak i społecznym – to znaczy w sobie i wokół siebie – jest chaos. Ci sami starożytni odkryli również, że chaos może panować na zewnątrz (wojna, klęski żywiołowe) jak i wewnątrz człowieka (etyka, której podstawą jest prawo naturalne).

Polska nie jest jakimś zapyziałą prowincją nowoczesnej Europy, ale krajem, który ma należne w niej swoje miejsce. Swoje miejsce – bardzo ważne w życiu milionów ludzi – mają również wartości, których nie wolno człowiekowi sobie odpuścić w imię tego, co „prawdziwi Europejczycy” nazwali tolerancją. Polacy również są prawdziwymi Europejczykami i doskonale pamiętają, że słowo tolerancja pochodzi od łacińskiego tolerare, znaczy wytrzymać, znosić, przecierpieć. Innymi słowy: nie zgadzam się z tobą, ale jestem w stanie ścierpieć twoje poglądy. Tymczasem manipulacja, jaka została dokonana na tym słowie, sprawiła, że dzisiaj tolerancja oznacza życzliwą otwartość i akceptację. Tolerować oznacza przyjąć człowieka, szanować go, rozmawiać z nim, ale nie oznacza, że muszę przyjąć i promować w swoim życiu jego świat wartości. Już Konfucjusz stwierdził, że zmiana świata rozpoczyna się od zmiany pojęć i języka. Sytuacja ta ma miejsce właśnie w przypadku szeroko dziś promowanej tolerancji. Doprowadza ona w krajach Europy Zachodniej do oczywistych absurdów. Nawet coś tam modnego jak tolerancja nie jest bowiem w stanie zmusić mnie do tego, aby moją żonę w hiszpańskim urzędzie nazywać partnerką w trosce o geja siedzącego za biurkiem i jego (urażone podobno tym stwierdzeniem) uczucia. Dla moich dzieci chciałbym również pozostać ojcem, a nie – jak każe hiszpańskie prawo podyktowane oczywiście tolerancją – rodzicem A lub B. Jeżeli komuś wydaje się, że owe prawne i mentalne absurdy jakimś cudem nie dotrą kiedyś do naszego kraju, to znaczy, że jest mało przewidujący. Dotrą, a my już dziś musimy sobie odpowiedzieć, czy takiej tolerancji chcemy.

 

Piotr Chudziński

19.04.2008.

 


Autor: naturalnie