Aktualności i nie tylko
Suchy prowiant… (I)

Zapraszamy do wakacyjnej lektury – opowieści "przeżytej"  w jednym z polskich sanatoriów…Suchy prowiant-opowieść sanatoryjna Grażyny Banaszkiewicz…

– Co pani robi, gdzie pani tu wjeżdża ?! Przed maskę samochodu jak Rejtan wbiega „marsowa” kobieta. To rozkłada ręce, to macha nimi wyganiająco …
– Przyjechałam do sanatorium. Mam skierowanie. Objaśniam naiwnie i bezbronnie zmęczona dziesięciogodzinną jazdą.
– Na parking miejski, na parking miejski ! – dalej macha wyganiająco.
– Przecież dzwoniłam, uzgadniałam – usiłuję wyjaśnić sytuację.
– Dobrze, warunkowo, do rozładowania.
Poczułam się jakbym przywiozła węgiel.
Pani z recepcji wróciła na swoje miejsce i za chwilę miałam z nią znowu do czynienia.
– Nie, nie, tylko gotówką płaci się za taksę klimatyczną. 98 zł. Za pokój można już kartą, ale taksa to nie nasza kasa. 526 – piąte piętro, dwuosobówka.
– Prosiłam o jedynkę. Chcę popracować.
– Nie ma takiej opcji ! – jest już mocno zirytowana. Ale możemy pani wygospodarować jedno nienumerowane miejsce parkingowe. 140 zł. 50 zł kaucja za pilota do bramy.
No, coś się przejaśnia – pomyślałam oddalając się od recepcyjnego blatu z kluczem do pokoju i informacją, że mam się też udać z wykazem bieżących badań do dyżurki pielęgniarek na I piętrze.

W pokoju wszystko praktycznie, poza tapczanikiem przy ścianie, zagospodarowane. Uderza mnie nie palącą, woń papierosów. Mojej współlokatorki nie ma. Podchodzę do okna – szok. Żadnej perspektywy, żadnego praktycznie widoku. Bo czy niezadbany, z jakimś śmietnikiem i składzikiem drewna niemal na wyciągnięcie ręki stok pagórka, można nazwać widokiem ?
Otwieram szafę. Na jednej półce bateria papierosów (a wszędzie wokół zakazy palenia …), na drugiej – butelka wódki. Różne inne pakunki. Wszystkie z sześciu wieszaków zajęte. Zabezpieczając się przywiozłam swoje. Żaden więc problem. Udaję się do pielęgniarek. Krzesła na całej długości korytarza zasiedziałe. Panie i panowie w ferworze informowania się komu co dolega. Mnie natomiast informują uprzejmie, że jest tu waga elektryczna i że należy się zważyć. Ważę się. Oczywiście ważę dużo za dużo.
Jestem ostatnia. Podpieram ścianę, nie reaguję na próby wciągnięcia mnie w „zapoznawczy dyskurs”. Czas wlecze się upiornie. Gdy już wyraźnie ubywa zebranych pod drzwiami osób, zaczynam odczuć lekką ulgę. Wreszcie pozostajemy tylko we dwie kuracjuszki in spe. Z opuszczającą gabinet wychodzi i pielęgniarka.
– Dzisiaj już pań nie przyjmę – oznajmia. Mam coś do załatwienia. Proszę przyjść jutro.
Pani przede mną oponuje. – Parzcież przepadła nam kolacja ! Ale drzwi pokoju pielęgniarek są już zamknięte.
Idę do recepcji, gdzie w obsadzie nastąpiła zmiana. Pytam dlaczego pielęgniarka nie mogła wyjść wcześniej, powiedzieć „idźcie panie na kolację, spotkamy się jutro” ?
Nowa pani w recepcji przeprasza, jest zmieszana, dzwoni do pielęgniarki. Tamta tłumaczy się i tłumaczy… Recepcjonistka jeszcze raz przeprasza. Dzwoni do zamkniętej już stołówki by coś z obiadu i kolacji zechcieli mi jednak podać w holu telewizyjnym.

Na talerzu zobaczyłam stertę kapusty z udkiem kurczaka, zimne ziemniaki, jakąś wędlinę i kromki chleba z mini kosteczką masła, jeszcze jakiś ser i powidła, i cytryny plasterek, beznamiętną herbatę. Dałam sobie spokój. Tak nieapetycznego zestawu nawet nie mogłam sobie wyobrazić. Ale w drodze do pokoju pomyślałam, że może jednak kromkę z masłem zabiorę, bo gdy w nocy nagle mnie głód skręci …
Jakież było moje zdziwienie, po właściwe natychmiastowym powrocie do talerza. Był rozgrzebany, niemal pusty. Sztućce niechlujnie rzucone na resztki jadła.
Osobnik wpatrzony w podwieszony pod sufitem ekran ani drgnął.
Wcześniej go nie zauważyłam. Przysłaniały go reprezentacyjne kolumny salonu.

Ułożyłam się – wynosząc wcześniej do łazienki sterczące na tapczanie trzy rolki papieru rodem z PRLu: obrzydliwie szare i grube niczym papier ścierny (jak się później okazało trzy rolki na cały 28-dniowy turnus ) – do natychmiastowego snu, po jakby nie było wyczynowej górskiej jeździe i tym bezgranicznie otwartym powitaniu.
Obudziło mnie nagle włączone radio. Sporo po północy wróciła moja współlokatorka. Lubi – oznajmiła – gdy w nocy gra radio, gdy „jest muzyka”. Na szczęście szybko zasnęła. Jak kamień. Wyłączyłam radio. Tylko że, nie mogłam w żaden sposób wyłączyć jej nosowo-krtaniowo-gardłowego, jak umordowanego chłopa, chrapania. Przewracałam się na wszystkie możliwe boki, wstawałam targając ją za ramię, wychodziłam z pokoju i przesiadywałam na krześle.
W końcu zjechałam do recepcji. Zza przepierzenia wyłoniła się zaspana pani z obsługi, z pełnym zdziwienia pytaniem: – Czy pani wie, która jest godzina ? – Tak, widzę – mówię pokaźny zegar na ścianie pokazuje 3:10.
Relacjonuję bieg zdarzeń, proszę o jakiś inny pokój. Dodaję, że chrapiąca pani okrutnie też pali, że wszystko w pokoju, z moimi rzeczami włącznie, przesiąkło papierosami.
– Musi się pani przemęczyć – słyszę. Ma pani pecha.
Żartuję: – Może się zamienimy ? Żart nie zostaje dobrze przyjęty. Mam polecenie powrotu do pokoju. Pytam zatem czy trafiłam do jakiegoś lochowiska ?!
– Mogę przygotować notatkę dla manadżera – usiłuje mnie zneutralizować zaspana recepcjonistka.- Niech pani przyjdzie po 8:00 rano. Na razie musi pani dać sobie radę sama.

Po 8:00 stałam w kolejce do menadżra. Osoby od niego wychodzące nie okazywały zadowolenia, machały ręką. Ja też usłyszałam owo znane mi już sformułowanie: – Nie ma takiej opcji.
Zdecydowałam się na coś, czego w prywatnych sytuacjach nie czynię. Wyjęłam legitymację dziennikarską.
Menadżer, wysoki, szczupły, o kamiennej twarzy, cały czas drobnym regularnym pismem robił jakieś notatki. Kątem oka zerknął na czerwoną skórzaną okładkę międzynarodowej legitymacji z dużymi złotymi literami PRESS. Nie przerywał pisania. Ale – dalej unikając jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego – cicho i wolno oznajmił: – Jest jeden pokój, który trzeba pomalować. Dzisiaj na pewno nie będzie gotowy.
Wychodziłam z jego gabinetu nie wiedząc co mnie dalej czeka, choć jedno zmieniło się natychmiast. W stołówce pod „103”, ze stolikami i wystrojem jaki zapamiętałam ze szkoły podstawowej, dowiedziałam się, że moje miejsce będzie przy stoliku w tej drugiej sali…
Dalej miła bardzo wizyta u lekarki prowadzącej. Ktoś mi później powiedział, że swego czasu leczyła, wspomagała Krzysztofa Kolbergera.
Po ustaleniu zabiegów – recepcja SPA.
Dziewczynę działającą na mocno zwolnionych obrotach irytowały (w dużym stopniu słusznie), liczne pytania padające z obu stron kontuaru od pogubionych, zdezorientowanych, niepewnych tego, co ma dalej następować „usługobiorców”.
Nie ma w obecnej nomenklaturze kuracjuszy, pacjentów, pensjonariuszy. Wszyscy jesteśmy „usługobiorcami”. Już więc samo określenie wyraźnie sytuuje nas w nowej rzeczywistości sanatoryjnej, jednostek w większości sprywatyzowanych. Jesteśmy po prostu obliczeni na określony zysk. Jedyną naszą realną tu wagą, jest waga pieniądza.

Któregoś wieczoru jestem świadkiem przyjazdu starszego małżeństwa. Opłacają oczywiście taksę klimatyczną i też mają w dobie kart płatniczych problem z wysupłaniem żywej gotówki, 196 zł.
Potem dalsze opłaty. Potem pytanie: – A telewizor państwo weźmiecie ?
Patrzą wzajemnie na siebie, a starszy pan decyduje – Tak, wieczorami pewnie coś jednak będziemy chcieli zobaczyć. – 60 zł proszę. Dostęp do internetu 28 zł. Proszę kody i wołczery. A czajnik bezprzewodowy państwo bierzecie ?
Teraz ożywia się starsza pani – Nie, dziękujemy. Mamy swój.
– Jakby to państwu powiedzieć – recepcjonista wstaje – rzecz nie w samym czajniku, co poborze prądu … Musicie państwo zapłacić – 60 zł.
Wymiana ręczników; 4 zł duży, 3 zł mały. Wymiana pościeli – 10 zł.
Nie słuchałam już dalej. Cennik odczytałam po przyjeździe na tablicy sanatoryjnych ogłoszeń.

Grażyna Banaszkiewicz

(zdjęcia autorki)


Autor: naturalnie