Ks. prof. Józef Tischner, nawracał górali w Łopusznej głównie ich gwarą. Dzisiaj moja próbka w gwarze poznańskiej.
Pomimo wieku, jezdym jeszczyk ciyngiym na fleku i choć ździybko dokuczo mi sztyngiel, w ancugu wybiglowanym jak do łośpic, poszłem z żonom po mamzele na Stary Kleparz, ponieważ przyjńdzie du nos wuchta wiary na „party”. Nie banom ani bimbom jeno autem do barbakanu i dalyj pieszki na szage do placu. W szwungu i tak żonie ućkne, wiync rozeszliśmy sie lajsnońć – ona nabiału, a ja jarzyn. Za winklem na kiście grychla sie źgrabna salacha, jak Greta z Garbar, jeno ździebko wyższa ginolka, dytka bawarkę z garnuszka z ukrychniyntym rantem i sztramujonc sie, pyto po krakowsku: „Co dla jaśnie pana?” Bo tysz z siwom kepom i wonsem chyba wypadum na jakiyguś nobliwygo. Macom w kabzie, czy w portmonejce mom bejmy, bo kapuje, że na kryche ani na burg tutej nic nie dostane kupić. Zwracom sie jak najuprzejmniej do tej pindyryndy z zapytaniem: „Ile ten krzan stoi?” A ona szpyca na mnie jak na Kossaka, ganc zesztremowana rumieni sie i klaruje, że „to nie żeń-szeń!” Wyjaśnium, że mnie sie rychtyk jeno o cene rozchodzi! Traktujonc mnie jak brawynde, pyto już przytumnie: „do kiszenia ogórków czy do golonki?” Golone kopytka i ajsbajny jadum z mostrychem. Podaje mi wielgi wurc i godo: ” starczy?” Co? Uwiąd? No szak- tak, ta pyrda w lani gwary mej nie brała, wiync lepiej wte pyndy namnke sie styndy pryk. Skapła sie wedle handlujonca, już barzej kumata, rozumiejonca po polskiemu, ubrana w miejscowe fajne szyrokie dyrduny, wienc z rułom stanołem w rajce i poprosiłem o dwie szypki glupków do tytki. Wywincowałem portmonejkę na rymby i wytaśtałem resztę bejmów, by kupić jeszczyk wielgie pyry na plyndze, redyski, szabel, produchty na rumpuć „ślepe ryby z myrdyrdom” i na ajntopf oraz korbola na kumpot i szczypke wurców.
Zataśtałem te zachy do auta, skendy wracam i szpycom, a nad ladą wygła sie naszpanowana moja ejemaliga, kosztujonc z knypa wiejski syr. Mocno sie wyćwiyrzo, smakuje skisłom śmietane, bo wiy, że od gzubka uwielbiom gzik ze sznytlochem albo z knobloszkiem z kartoflami w mundurkach albo zes sznytkom komyśnioka. Obok szpycnołem avocado, pytam: „dość to przyńdzie?” Blycła na mnie jak na kosmite i zachichotała jakby jom kto pogigloł, a obok gilato pinda w bestrej katanie kielczy się i wyglundo jakby chciała dodać: ” Ady idź do boru! I zaś nie być taki frechowny, szczunie, nie zadziyrej klubra i być skrómny. Wypuść luft z dudów i wyćpnij te rumple z wymborka do gemyli”.
W składzie kupiliśmy wieprzowe giyry na galart, szpek, sosyski, leberke, metke, mendel jaj, młodzie do placka z kruszonkami, haferfloki i mlyko na naworke i oraz tytke szneki z glancem. Mijamy lady z fiksmatyntami i różnymi wihajstrami jak laub-zejgi, blyc-cangi, puc-heble, majsle, które zachwalał fifny rojber z dundlem pod klubrem. Bida sie hejbła i dostaliśmy glabnońć kwierlejki, kopystki, durszlak i giskane. Kiedyś dostawało się to kupić u nośpłata. Sztachajoncy sie ćmikiem, uślabrany szudrok, ginol, szuszwol z rudom glacom, wtrynioł nom krwawom kiszke, juche na czernine i proszczoka – nie bierymy, bo placu w angielce nie za wiela, i po próbach śpilorkiem, wtykany na wcisk, gutnoł by jabko.
Wte pyndy wróciliśmy do dumu, zakupy pokładłem w antrejce i w chłodnym sklepie, na betonie pod ryczkom.
Prof.
Antoni. J. Dziatkowiak
Autor: naturalnie