Wydawać by się mogło, że po kilkudziesięciu latach uprawiania łowiectwa, nic mnie już nie zaskoczy. A jednak ! Dnia 6 stycznia 2009 r. wybrałem się na „moje” łowieckie poletko na Przegorzały, na którym od dłuższego czasu wykładałem karmę. Na nęcisko wysypywałem kaczany oraz ziarno kukurydzy, pszenicy, organiczne odpady kuchenne, suchy chleb, a na deser zepsute śledzie. Bażanty, kuropatwy, lisy, sarny i dziki miały wspaniałą ucztę. Po ponowie czytałem ich tropy, jak z książki. Najbardziej interesowały mnie tropy dzików. Są ! Dwa pojedynki ! Regularnie, co noc zaglądają na nęcisko i posilają się. Wielkość i wagę dzika można łatwo odczytać po wielkości i głębokości wycisku tropu rapet na śniegu.
„Na polu”, jak się to w Krakowie mówi, za dnia było minus 12 stopni C. Ubrałem się więc ciepło. Nałożyłem 8 warstw zimowej odzieży, w tym ocieplaną kurtkę i kożuch sięgający do kostek. Byłem „sztywny” i ledwo wsiadłem do samochodu. Zaopatrzony w nową karmę dla dzików, zwłaszcza w kaczany kukurydzy pojechałem na Przegorzały. Nauczony przykrym doświadczeniem, zostawiłem samochód na górce w pobliżu Wzgórza Św. Bronisławy. Bowiem kilka razy po deszczu i na śniegu, nie udało mi się pod tę górkę podjechać. Karmę, sztucer, tornister z lornetką, termosem z herbatą, z lampkami i grzałkami chemicznymi do ew. ogrzania stóp i rąk, włożyłem do wanienki (do transportowania dzika) i ciągnąc ją po śniegu jak sanki, udałem się do „mej”, przed kilku laty porzuconej przez działkowicza altanki bez szyb w okienkach. Kilkakrotnie zostawiłem w altance moją wizytówkę z podziękowaniem za wykorzystywanie altanki dla celów łowieckich z prośbą o kontakt telefoniczny – nieskutecznie. Chyba właściciel już odszedł do krainy wiecznych łowów. Rękami w rękawiczkach (by dziki nie wyczuły człowieka) z odległości kilkunastu metrów wrzuciłem sporo kaczanów.
Zasiadłem w altance na trójnożnym stołku, załadowałem sztucer pięcioma nabojami, sprawdziłem optykę wycelowaną na nęcisko, nastawiłem ostrość w lornetce i wygodnie opatulony, czatuję. Wyjechałem o 16.00 i postanowiłem, zresztą zgodnie z umową z żoną, że posiedzę najwyżej do 20.00.
Za każdym razem czatowania w absolutnej ciszy, spokoju i w ciemności, mam okazję pomarzyć, rozważyć różne kosmicznej wagi problemy i przemyśleć sens… wszystkiego. Ciemność, dla myśliwego, to pojęcie względne. Pomimo zachmurzenia, pełnia księżyca oraz poświata od centrum Krakowa odbita od niskiego pułapu chmur, daje dobrą widoczność. Jeśli do tego mam świeży śnieg, to widoczność jest bardzo dobra. Gołym okiem można obserwować teren na odległość 300 m.
Przez teren mej obserwacji przebiegł szybko lis z długą kitą zakończoną białym kwiatem. Nie zdążyłem się złożyć. O 17.15 z lewej strony, czyli z okolic Kopca Kościuszki przyszedł dziczek. Zatrzymywał się przy każdym kretowisku, węszył i szukał pożywienia. Im był bliżej, tym moje zdziwienie było większe. Był w jasno beżowej sukni w czarne łaty, jak gdyby go gospodarz wypuścił z chlewa. Podszedł do nęciska i rzucił się na śledziową sałatkę. Uznałem, że jest za mały, jak na moje zapotrzebowanie. Ale doświadczony myśliwy wie, że jak św. Hubert darzy, to nie należy grymasić, ponieważ może się obrazić i potem przez kilka tygodni nie będzie darzył, ani szczęścił.
Dziczek został „w ogniu”. Emocja, przyspieszone tętno, intensywna analiza sytuacji. Gdyby w pobliżu był duży pojedynek, to po strzale nie wyjdzie na nęcisko. Ale filozoficzną podstawą łowiectwa i wędkarstwa jest naiwna nadzieja i wiara, przeto i ja zdecydowałem się poczekać. A nuż inny dzik, będąc daleko w Lasku Wolskim lub w pobliżu klasztoru Kamedułów, nie usłyszał strzału i przyjdzie ? Wypiłem kubek gorącej herbatki, poprawiłem sobie krzesełko, bo w nie zmienianej pozycji, można się nabawić odcisków na… Czekam i obserwuję przedpole gołym okiem. Widoczność jest idealna, prawie jak w południe. Cisza i pustka. Nic nie przychodzi. O 20.00 dzwoni żona zaniepokojona, czy nie zamarzłem. Temp. obniżyła się do minus 18 stopni C. Powiedziałem, że jeden mały dziczek już leży i, że czekam na odyńca. Posiedzę jeszcze do 21.00.
Trochę przysnąłem i po otwarciu oczu widzę, że mój dziczek przy nęcisku się podniósł. Jego ciemna sylwetka wyraźnie urosła. W lornetce stwierdzam, że na dziczku stoi lis i próbuje dobrać się do mięsiwa. No ! To ty taki owaki ! Bez pytania i pozwolenia włazisz na stół biesiadny ? Skoro, w wyniku prowadzenia błędnej polityki szczepień przeciw wściekliźnie, lisów jest dziesięciokrotnie więcej niż Natura może w zrównoważonym środowisku stolerować, więc kulką „zrzuciłem” go z dzika. Po drugim strzale, już z całą pewnością, nie mogę się spodziewać oczekiwanego odyńca.
Wypiłem następną herbatkę i zbieram się do odwrotu. Rozładowanie broni, spakowanie optyki i… z wanienką idę po dziczka. Z łatwością wgarnąłem go do tej plastikowej czaszy. Obok dziczka położyłem w zdwojonym worku foliowym lisiurę (do utylizacji, ponieważ o wykopaniu dołu w zamarzniętej ziemi nie ma co marzyć). Z tym dobytkiem udałem się w kierunku samochodu. Mam do pokonania około 500 m. i to pod górę. Po stu metrach rozpinam kożuch, po następnych pięćdziesięciu rozsuwam błyskawiczny zamek kurtki. Robi się ciepło. W połowie drogi, u podnóża niewielkiej górki, zdaję sobie sprawę, że wanienka, pomimo że posuwa się jak dobrze podkute sanki, to jednak staje się coraz cięższa. Po kilku metrach podciągania, tętno skacze mi do 120 uderzeń na minutę i muszę odpoczywać. Przerwy na odpoczynek są dłuższe od odcinków i czasu transportu.
Nic to. Trzeba zmodyfikować i dostosować wysiłek do moich fizycznych możliwości. Zostawiłem więc wanienkę u podnóża górki i zaniosłem sztucer, tornister i reklamówkę z lisem do samochodu stojącego na górce. Dobrze się zgrzałem. Zdjąłem kożuch oraz kurtkę wraz obydwoma telefonami komórkowymi w przepastnych kieszeniach zostawiłem w samochodzie. Zeszedłem po mój „bagaż”. Po każdym kilkumetrowym podciągnięciu wanienki musiałem odpoczywać i niestety podtrzymywać wanienkę, ponieważ zsuwała się na powrót do punktu wyjścia. I tak metr po metrze, z długimi przerwami na odpoczynek, podciągnąłem dziczka do samochodu. Hurra ! Zwycięstwo ! Nierozważny stary ramolu ! Zamiast zadzwonić po kolegów, którzy nigdy nie odmówili pomocy, sam męczyłeś się do granic rozsądku i wytrzymałości. Okazuje się, że w głowie drzemią większe możliwości, niż w sercu i w mięśniach. Ale udało się ! Przebyłem pozytywnie ekstremalny sercowy test wysiłkowy i mój nadworny kardiolog, prof. Wiesława Piwowarska, mogłaby być ze mnie dumna.
Prof. Antoni J. Dziatkowiak
Autor: naturalnie