Tym razem podpisywałam się pod wywiadem z Henrym Kissingerem. Kilka godzin wcześniej udało mi się go namówić na rozmowę o globalizacji, pokoju na Bliskim Wschodzie i roli Polski w rozszerzającej się Europie. Do Warszawy, zaproszony na międzynarodową konferencję, przyleciał zaledwie na siedem godzin; mnie poświęcił 40 minut. Nie znalazł czasu na inne spotkania z dziennikarzami. Koledzy po fachu patrzyli na mnie z podziwem lub zawiścią, a naczelny obiecał premię. Nic, tylko piać ze szczęścia! A ja, zamiast podskakiwać, siedziałam za biurkiem przygarbiona, z podkrążonymi oczami, wbitymi w monitor komputera…
„Mijają dni tygodnie, mija rok/ Prawdziwe życie mija nas o krok/ I z tym nam dobrze jest i nie jest/ I niby nic nie dzieje się". – Czy tę „Szansę na sukces" musicie puszczać na cały regulator?! – wrzasnęłam w stronę dziennikarskich boksów, skąd dobiegał radosny damski głos, naśladujący przebój sprzed lat, piosenkę Andrzeja Dąbrowskiego. -Koncertów im się zachciało – wymamrotałam pod nosem i wróciłam do mojego Kissingera. W redakcji nikt się jednak nie odezwał, nikt nie zareagował też na mój wrzask. Jeśli nie liczyć tego głosu, który nie dawał za wygraną: „Świat nam nie wadzi, lecz przez cały czas/ Coś się gromadzi, coś dojrzewa w nas/ Co było ledwie nutką rzewną/ Zmienia się w pewność tego, że…"
Wstałam. Z impetem odsunęłam wielkie obrotowe krzesło i ciężkim krokiem podążałam w kierunku tajemniczego głosu. Byłam pewna, że dyżurny dziennikarz włączył jakąś dziwną, starą kasetę i wyszedł na korytarz, by sobie zrobić przerwę na papierosa. – Biedny jego los! -zgrzytałam do siebie przez zaciśnięte zęby. Przy jego biurku panowała jednak cisza. Tylko w kącie, przy oknie parowała kawa w wielkim kubku. Zaczęłam szukać innego winowajcy. Coraz bardziej zdenerwowana sprawdzałam boks po boksie, ale wszystkie świeciły pustkami. Owszem, niektóre komputery były wciąż włączone, wokół leżały sterty gazet, ale nigdzie nie było ani żadnego radia czy magnetofonu, ani żywego ducha. A radosny śpiew rozbrzmiewał nadal. Tym razem zachęcał do szaleństwa: „Do zakochania jeden krok/ Jeden jedyny krok, nic więcej/ Do zakochania jeden krok/Trzeba go zrobić jak najprędzej". Odsuwając kolejne stojące na mojej drodze krzesła, szłam dalej. W uszach miałam coraz głośniejszy refren: „Dopóki się zapala wzrok/ Dopóki się splatają ręce/ Dopóki kusi nocny mrok/ Do zakochania jeden krok/ Do żakochania jeden krok".
Krok – owszem – dzielił mnie, ale od wykrycia, skąd – o północy, wśród garstki zmęczonych i znerwicowanych dziennikarzy – dobiegał ten szczęśliwy, rozśpiewany głos. Zostało mi już tylko jedno pomieszczenie do sprawdzenia – otwarta na oścież toaleta. Wśród marmurów z Carrary i sztucznych bukietów nie znalazłam jednak żadnego głośnika. Głos nie wydostawał się też wraz z „morską bryzą", umocowaną na ścianach w automatycznych odświeżaczach powietrza. Dobiegał z kąta. Skulona sprzątaczka kończyła właśnie swoją pracę. Uśmiechnęła się do mnie. Właśnie prostowała plecy, zdejmując gumowe rękawiczki. I śpiewała dalej: „A potem znowu codzienności kurz/ I zakochanie też za tobą już/ I znów to jedno masz ze świata/Niezmienną pewność własnych wad/ A potem braku zdarzeń znów masz dość/ I znów się zamiast marzeń zjawia ktoś/ Ma inny adres, kolor włosów/ I już nie sposób oprzeć się…" Ja się już nie opierałam. Uśmiechnęłam się do niej. A potem odprowadziłam ją wzrokiem, gdy wymachując wiadrem i miotłą w rytm refrenu, opuszczała nasz news room. Całą piersią śpiewałam wraz z nią: „Do zakochania jeden krok/ Jeden jedyny krok, nic więcej/ Do zakochania jeden krok/ Trzeba go zrobić jak najprędzej".
Agata Stach
Autor: naturalnie