„Świat wrócił do równowagi i tylko ślady kopyt, i rozgrzebana ziemia świadczyły o żywiole, który nagle się zjawił w dolinie i równie szybko przeminął”… „Balladę o Busterze Scruggsie”, najnowszy film braci Coenów, ogląda się znakomicie. Ale na koniec pojawia się na dnie duszy osad. Składający się z pytań o naturę człowieka – żywiołu, który zakłóca równowagę świata…
„Balladę o Busterze Scruggsie” została nakręcona przez braci Coenów dla Netflixa. Miała wejść do kin na początku roku, ale można ją oglądać tylko na platformie streamingowej Netflixa. A obejrzeć niewątpliwie warto – Coenowskie przewrotność i czarny humor, świetna gra aktorska stawiają ten film wśród lepszych w dorobku reżyserów, nawet jeśli ma słabsze momenty. Ale „Ballada…” to nie tylko dobra zabawa, a śmiech czasem zamiera w gardle.
Ethan i Joen Coen przyzwyczaili widzów do gry z konwencjami. W „Balladzie o Busterze Scruggsie” po raz kolejny bawią się konwencją westernu. Mamy w filmie galerię typowych dla tego gatunku postaci i fabuł, wszystko jest jednak nie takie. Trudno odróżnić dobrych od złych, a wszechobecna, zwyciężająca przemoc, strach, niesprawiedliwość losu i absurdalność śmierci nijak się mają do klasycznych westernowych motywów. Bracia Coen, pokazując pełen przemocy chaos pionierskich czasów na Dzikim Zachodzie, nieustannie zadają pytanie o Zło. A ich odpowiedź jest głęboko pesymistyczna.
The Ballad of Buster Scruggs
Początkowo bracia Coen mieli nakręcić dla Netflixa sześcioodcinkowy serial, skończyło się na filmie złożonym z sześciu odrębnych mini-opowieści. „Ballada…” otrzymała zresztą nagrodę za najlepszy scenariusz na festiwalu w Wenecji w 2018 r.
Otwierająca film, tytułowa „The Ballad of Buster Scruggs” to przyprawiająca o dreszcze opowieść o pełnym uroku rewolwerowcu (rewelacyjny Tim Blake Nelson), który równie dobrze jak strzela, sypie zabawnymi anegdotami i śpiewa ballady z towarzyszeniem gitary. Jest w łatwości i kunszcie do jakiego podniósł zabijanie oraz satysfakcji, jaką z tego czerpie Zło w czystej postaci. W jego uroku – coś diabolicznego. Słowo „diaboliczny” jest jednak niebezpieczne, można go używać jako ucieczki przed uznaniem, że Zło jest immanentnie wpisane w naturę każdego człowieka (rozumiem, że nie wszyscy się z tym zgodzą). Postać diabła daje możliwość wyprojektowania Zła z człowieka na zewnątrz i zrzucenia z siebie odpowiedzialności za własne czyny.
Rewolwerowiec z czasem spotyka na swojej drodze lepszego od siebie i też zostaje zabity, a zabijający od tego momentu zaczyna czekać na lepszego od siebie, którego w końcu spotka na swojej drodze… To tylko jeden „zły” zostaje zastąpiony przez innego „złego”. Po obejrzeniu opowieści, która przewrotnie ma w sobie coś lekkiego i pełnego humoru, robi się nieco nieprzyjemnie…
„Meal Ticket”
Podobnie działa na widza historia o okaleczonym aktorze, który w ponurych, błotnistych miasteczkach na Dzikim Zachodzie wygłasza z uczuciem słynną przemowę getysburską Abrahama Lincolna, poezję Shelley´a, fragmenty Biblii (o Kainie i Ablu) i dramatów Szekspira. Początkowo ma sporą publiczność, ale z czasem, w kolejnym i kolejnym miejscu, które wydają się niczym nie różnić, zaczyna się ona kurczyć, aż w końcu widzowie, spragnieni czegoś bardziej znajomego i swojskiego, porzucają go dla umiejącej liczyć kury. To, co wydaje się wzniosłe i piękne, przenoszące na chwilę w inny świat, staje się w końcu zbyt odległe i zbyt wymagające. Miłosierdzie opiekuna „bezskrzydłego drozda”, który czerpie zyski z jego występów, też zaczyna się kurczyć, aż w końcu wyrzuca on (dosłownie) w bezmyślnie okrutny sposób swojego podopiecznego. Autorzy filmu dają widzom możliwość odwrócenia oczu (sic!) od tego, co się dzieje z aktorem i pozostawiają ich z domysłami. Choć w sumie i tak wszyscy wszystko wiedzą…. Znakomitą rolę ma w tej opowieści Liam Neeson jako opiekun.
„The Gal Who Got Rattled”
…to niezwykle subtelna, w czym widać wielki kunszt braci Coenów, opowieść o rodzącym się uczuciu między osadniczką Alice (Zoe Kazan), a współprowadzącym karawanę, w której znajduje się jej wóz, panem Knappem (Bill Heck). Odmalowana na tle ciągnących się po horyzont prerii, po których powoli ciągną na zachód rodziny, szukające dla siebie lepszego życia. Jednak w pełnym przemocy i chaosu świecie – a takim go uczynił człowiek – szansa na szczęście zostaje przekreślona. Filozoficzne stwierdzenie pana Knappa, że „niepewność jest jedynym rozwiązaniem na sprawy tego świata”, okazuje się boleśnie prawdziwe. W tej najbardziej fabularnie rozwiniętej opowieści w piękny i smutny jednocześnie sposób został zobrazowany egzystencjalny dramat ludzkiego życia – tym, czego jedynie możemy być pewni, jest śmierć.
Alice dziedziczy po zmarłym w czasie wędrówki bratu psa, z którym bawi się z dziecięcą radością i spontanicznością. Radość z życia, dopóki jest nam dane, jest jedną z możliwych odpowiedzi na dramat ludzkiej egzystencji?
„All Gold Canion”
Mamy też w „Balladzie…” opowiedzianą w obrazach biblijną historię stworzenia świata: rozdzielenia światła i ciemności, stworzenia lądu i roślinności, nieboskłonu i słońca, zwierząt i w końcu człowieka. W „All Gold Canion” pierwsze kadry pokazują słońce wyłaniające się zza górskich szczytów, rozświetlające zbocza, a potem urokliwą, porośniętą trawą dolinę, przez którą przepływa rzeka. Świat jest surowy, zmysłowy i piękny. Kolejne ujęcia stają się trochę idylliczne – jelonek skubiący trawę i pijący wodę w rzece, pływające rybki, sowa osiadająca na gałęzi… W końcu pojawia się człowiek na mule, poszukiwacz złota (Tom Waits), przed którym zwierzęta czmychają w popłochu. Pojawienie się człowieka stanowi zapowiedź zniszczenia raju, „serca kanionu”, w którym schronienie znalazło wszystko co „słodkie, gładkie i miękkie” i w którym „świat odpoczywał”. Żądza bogactwa popycha trapera do dewastowania otoczenia. W końcu znajduje on żyłę złota, a zazdrość i chciwość prowokuje kolejnego człowieka pojawiającego się w dolinie do próby zabójstwa, przy której zresztą ginie (motyw Kaina i Abla). Traper w końcu odjeżdża z kilkoma bryłkami złota. Znów widzimy pusty kanion i słyszymy komentarz narratora: „Świat wrócił do równowagi i tylko ślady kopyt i rozgrzebana ziemia świadczyły o żywiole, który nagle się zjawił w dolinie i równie szybko przeminął”.
Kiedy traper wjeżdża do kanionu śpiewa starą irlandzką balladę „Mother Machree”: „Całuję drogie palce, co męczą się dla mnie. Oh, niech Cię Bóg błogosławi i chroni cię, Matko Machree”. Trudno w tym momencie uciec od myśli, że kanion, w którym schronienie znalazło wszystko co „słodkie, gładkie i miękkie”, jest symbolem matki-ziemi. Traktowanej zgoła inaczej niż w balladzie. Słowa o szacunku okazują się bez wartości, formą pozbawioną treści. Odjeżdżając z kanionu traper znów podśpiewuje balladę o matce Machree. Ale kiedy niknie w zaroślach …świat powraca do równowagi.
Można też potraktować „All Gold Canion” jako przypowieść, w której najważniejsze jest pytanie o sens ludzkiego życia. Człowiek pojawia się „nagle w dolinie” i równie szybko przemija. Nie zna czasu, który został mu dany, a jedną pewność jaką ma, jest pewność śmierci. Może uczynić z życiem wszystko, co chce. Może nadać mu głębszy sens, może zabiegać o bogactwo, niszczyć z chciwości, zabijać. Dosłownie, czy metaforycznie. Bez pytania o sens, naznaczone egzystencjalnym dramatem życie staje się błahym przedstawieniem, którego aktorzy podważają, lekceważą największą wartość – to, że żyją.
Ta opowieść jest mniej przewrotna od pozostałych, brakuje w niej też puenty. Ale może jest i tak, że od stworzenia świata historia wciąż się powtarza, żadnej puenty zatem nie ma.
The Mortal Remain
Opowieść o rzezimieszku (James Franco) napadającym na bank „Near Algodones”, w zależności od przyjętej perspektywy, staje się ilustracją jednego z praw karmy, prawa przyczyny i skutku (dziś swoimi czynami zasiewamy ziarna przyszłości) lub też ilustracją okrutnej przypadkowości Fortuny.
Pozostaje jeszcze ostatnia opowieść „The Mortal Remain”, najbardziej Coenowska w duchu i najbardziej niesamowita, „z dreszczykiem”. Rozgrywa się w zasadzie w całości w pędzącym dyliżansie, w którym kilku przypadkowych podróżnych rozmawia o życiu. Dwoje z nich (Jonjo O’Neill i Brendan Gleeson) to łowcy nagród lub jak o sobie mówią, „żniwiarze dusz”. Wśród anegdotycznych, coraz mroczniejszych opowiastek kolejnych podróżnych, niemal przepadają ważkie prawdy o życiu (nie zdradzę!). Ale pada też kilka zdań, podsumowujących ludzką naturę i stanowiących swoisty autokomentarz autorów do filmu: „Wszyscy lubimy słuchać o sobie samych o ile postaci z opowieści są jak my, choć to nie my. Zwłaszcza nie na końcu. Gość o północy* dopada jego, nie mnie. Ja będę żyć wiecznie”… Tak też można rozwiązać egzystencjalny dramat człowieka.
Daina Kolbuszewska
psychoterapeutka Gestalt, psycholog
*„Gość o północy” – książka detektywistyczna z 1907 r., jej autorem jest Fred Merrcik White; opowiada o tajemniczym gościu pojawiającym się w środku nocy, którego ofiarami stają się kolejne osoby; na jej podstawie nakręcono w 1923 r. film.
Autor: naturalnie