Dostajemy w „Zimnej wojnie” łamiące serce rozstania, pożegnania, chwilowe powroty i znów rozstania. Zresztą niezwykle pięknie sfilmowane! I trochę historii tamtych czasów w postaci nużących klisz. Film Pawła Pawlikowskiego nie jest arcydziełem.
„Zimna wojna” została nagrodzona w Cannes w 2018 r. za reżyserię. Z gali Oskarowej wraca bez statuetek. Moim zdaniem zasłużenie. Film Pawła Pawlikowskiego nie jest filmem wybitnym. Muzyką i czarno-białym obrazem można się delektować, są momentami znakomite. Tomasz Kot (Wiktor), Joanna Kulig (Zula), Agata Kulesza (Irena) i Borys Szyc (Kaczmarek) stworzyli dobre i świetne kreacje. Ale to za mało. Reżyser powiedział w wywiadach, że film czerpie z historii miłości jego rodziców. Oglądając „Zimną wojnę” miałam wrażenie, że w tej rodzinnej historii coś pozostaje ukryte i niedopowiedziane, i ta niespójność przenosi się na film. Nie przekonuje miłość Wiktora i Zuli, nie przekonuje okrutność losu – czasy zimnej wojny zostały pokazane w filmie przy pomocy zestawu klisz. Atrakcyjnych być może dla zachodniego widza. Dla osób, które przeżyły kawałek PRL i interesowały się historią, zbyt uproszczonych, zbyt nachalnych.
Polska
Główni bohaterowie są słabo zarysowani, właściwie naszkicowani. Niewiele o nich wiemy, poza tym, że się kochają, żyć ze sobą nie mogą, ale bez siebie też nie. Trudno ich zrozumieć, trzeba po prostu przyjąć, że coś robią, bo robią, coś myślą, bo myślą. Mnie to przeszkadza. Nie zgadzam się z tym, że „Zimna wojna” to druga „Casablanca”, najlepszy romans w polskim kinie. Jako widz miałam wrażenie, że pływam w mętnej wodzie i pod koniec filmu byłam już po prostu zniecierpliwiona.
Nie wiemy, co się dzieje z bohaterami pomiędzy skokami w czasie, które oglądamy na ekranie. Każdy z tych skoków odsłania kolejny etap miłości głównych bohaterów – Polska, Jugosławia, Berlin i Paryż. Luki widz musi wypełnić sam, na podstawie nielicznych i enigmatycznych podpowiedzi. Ta strategia jest ryzykowna, niebezpiecznie zbliża „Zimną wojnę” do melodramatu. Bo to co dostajemy, to łamiące serce rozstania, pożegnania, chwilowe powroty i znów rozstania. Zresztą niezwykle pięknie sfilmowane!
Pierwszy, rozbudowany epizod opowiadający o powstaniu zespołu Mazurek, w którym poznają się główni bohaterowie, pokazuje Polskę zniszczoną, spustoszoną, odbudowywaną pod polityczną presją narzuconego systemu. Dla Zuli komunizm i Mazurek stają się szansą na społeczny awans. Dla Wiktora, przedwojennego intelektualisty, akompaniowanie śpiewom i tańcom – wraz z ewoluowaniem zespołu w stronę „ludowizny” – staje się wyłącznie sposobem na zarobkowanie.
Paryż
Wiktor nie potrafi się odnaleźć w siermiężnej, polskiej rzeczywistości. Nie może się rozwijać jako muzyk, nie może zrobić kariery. Ale kiedy w końcu ucieka do Paryża, co wydaje się dla niego naturalnym wyborem, też nie potrafi.
W pierwszej części filmu, gdy Kaczmarek (kierownik polityczny zespołu) narzuca Mazurkowi podyktowane polityką zmiany, Wiktor podporządkowuje się. Odwraca wzrok, kiedy z zespołu zostaje zwolniona jego koleżanka. W Paryżu jako muzyk robi ciekawsze rzeczy niż w Polsce i też podporządkowuje się, stara się przypodobać. Nieomylnie wyczuwa co należy zrobić, żeby się nie wychylić… Cierpi, pije, po wódce bywa odważny, na trzeźwo – uległy. Wiktor nie ma swojego świata, czasem wydaje się być wewnętrznie pusty.
Zula jest odważna. Kiedy ojciec „myli ją z matką” (jak sama opowiada), dźga go nożem, za co ciąży na niej wyrok, wykorzystywany przez Kaczmarka do szantażowania jej. Potrafi wyznać Wiktorowi, że jest szantażowana i donosi Kaczmarkowi na niego. Nie chodzi za kimś, cudzymi ścieżkami, szuka własnych. Kłamiąc przy tym czasami. Ma talent i intuicję. Rozwija się. „Dwa serduszka” niesłychanie autentyczne śpiewane na przesłuchaniach do Mazurka i potem w jazzowej interpretacji w Paryżu pokazują drogę, jaką przeszła. Wiktor się snuje, w życiu, zawodowo, w miłości… To Zula ma siłę i to ona ciągnie go za sobą. Wbrew pozorom – bo jemu zawdzięcza nagranie w Paryżu płyty.
Jeśli oprócz zdjęć, kreacji aktorskich i muzyki coś jest w tym filmie wartego głębszej uwagi, to myśl, że jeśli podporządkowujemy się (podporządkowanie jako życiowy schemat), tracimy siebie, tracimy to, co dla nas najcenniejsze.
Polska
W ostatnim epizodzie (ponownie w Polsce) świetny jest Szyc jako Kaczmarek, który w końcu dostaje to, czego zawsze pragnął – Zulę. Choć wie, że go nie kocha i że przypadła mu w ramach układu. Szyc uczynił na chwilę z gruboskórnego, pozbawionego skrupułów Kaczmarka kogoś bardziej ludzkiego, odsłaniającego swoją słabą stronę. Zula, biegnąc w tej samej scenie do Wiktora zwolnionego właśnie z więzienia, pokazuje jak bezwzględna może być miłość – ignoruje swoje dziecko stojące jej na drodze, mija je, jakby go nie było.
Sama końcówka filmu rozczarowuje. Mamy trochę kadrów jak z „Andrzeja Rublowa” i samobójstwo bohaterów… Romantyczna katastrofa, nieprzekonująca.
W recenzjach porównuje się „Zimną wojnę” do „Idy”, poprzedniego filmu Pawlikowskiego, słusznie nagradzanego. W końcówce „Zimnej wojny” reżyser pokazał zresztą to samo rozdroże na pustkowiu, które odegrało swoją rolę w „Idzie”. Uniwersalne przesłanie, że stale jesteśmy na rozdrożu?
Moim zdaniem nie ma czego porównywać, to filmy różnej klasy.
Daina Kolbuszewska
Autor: naturalnie